piątek, 20 września 2019

ROK BEZ CIEBIE... DZIŚ NIE JEST JUŻ TAK SAMO, JAK WCZORAJ...

21 września 2018 roku, godzina 7:15 rano... Ten telefon, ten szok i niedowierzanie - "Pani mąż zmarł dziś w nocy, parę minut po pierwszej...". Milion myśli i świat, który się zatrzymał, a właściwie jego gruzy. Jak to? Przecież jeszcze późno w nocy rozmawiałam z Tobą przez telefon... Długo przygotowywałam się do tego listu i układałam w głowie setki słów, które chciałam Ci napisać, a dziś... dziś mi ich zabrakło...




Puste szpitalne łóżko, sztuczne kondolencje złożone przez personel i Twoje rzeczy spakowane w czarny worek na śmieci... Ty wiesz, że wtedy tylko z Krzysiem potrafiłam rozmawiać? Jak dziś pamiętam szpitalny parking i rozmowę z nim. W tym momencie jego trzeźwe myślenie uchroniło mnie przed samą sobą i tym, co kotłowało się w mojej głowie. On przeżył chorobę, tę samą, na którą Ty zmarłeś, Ciebie nie ma, ale prawdziwa przyjaźń pozostała. Dobro wraca, a każda osoba, jaką napotykamy na swej drodze, jest na niej postawiona w konkretnym celu...

Minął rok, a ja wciąż widzę Cię siedzącego na szpitalnym łóżku, wtedy, kiedy widziałam Cię żywego ostatni raz... Martwego widzieć już nie chciałam. Muszę to z siebie usunąć, te obrazy w głowie, to piętno...Czas leczy rany? Jaki czas? Jedyną osobą, która potrafi zaleczyć moje rany jestem ja sama...

Jeśli ktoś spyta mnie dziś czy to nadal tak boli odpowiem - nie, nie boli już tak bardzo, ale tęsknota i żal nie dają nadal spokoju. Przeżyłam z Tobą najszczęśliwsze chwile w życiu, wyzwoliłeś mnie, ale to nie było życie jakie nam się należało, bo nikt nie powinien żyć bez ustanku w ciągłym strachu... Powinniśmy byli oddychać pełną piersią, a zamiast tego czuliśmy mocny oddech... śmierci...

Przez ten rok wydarzyło się tak wiele, ale nastał też spokój. Tylko zwykłe problemy, takie codzienne - co ugotować na obiad, co nabroiły dzieci. Problemy takie, jakie mają wszyscy. Doceniam ten spokój, ale brakuje mi anonimowości, dlatego też uciekam, ciągle jestem w drodze. Patrząc wstecz, to dwa miesiące w naszym domu, to już limit mojej wytrzymałości. Uciekam z dziećmi, a szczególnym miejscem, które za każdym razem pozwala mi wrócić do równowagi jest Warszawa. To tam mam Asię, która jest mi niezwykle bliska i to tam, w tłumie pędzących, anonimowych osób czuję się dobrze. Dwa dni temu właśnie wróciłam ze stolicy, gdzie wieczorami siadałam na balkonie, na ósmym piętrze i patrzyłam jak mijają się ludzie, jeżdżą samochody, a potem zamykałam oczy i słuchałam. Wiesz, ten gwar i szum... od dziecka go lubiłam, a teraz daje mi siłę i wiesz... prędzej czy później tam właśnie się przeprowadzę...

To był długi i bolesny rok. Byłam wielokrotnie obgadywana, oczerniana i mieszana z błotem, ale też wiele razy podnoszona z kolan przez przyjaciół. Swoją drogą dziwię się, że przy mnie wytrwali - Beata, Monika, Iza, Krzysztof... Ziarno od plew oddzieliło się dzięki temu samo. Wiele razy też narzucano mi sposób żałoby i krytykowano listy, które do Ciebie pisałam, a które pozwalały mi mieć złudne uczucie, że jesteś blisko. Miałam robić inaczej, miałam biegać codziennie na cmentarz, miałam ubierać się na czarno i absolutnie nie uśmiechać. Miałam po prostu zamknąć się w sobie, w czterech ścianach i nie poradzić sobie z życiem... Wyszłam z tego silniejsza i nikt nigdy więcej nie będzie mi narzucał tego, jak mam żyć... nigdy! Będę żyć w zgodzie z sobą, będę dobrym człowiekiem, a ludziom, nie mającym swojego życia i żywiącym się zawiścią wara ode mnie i moich dzieci!

I wiesz -  nie wiem, którzy ludzie są gorsi? Czy Ci, którzy wybrali sobie mnie za obiekt swych złośliwych zainteresowań, czy Ci, którzy z dziką satysfakcją mi o tym wszystkim donoszą? Tak, każda plotka dochodzi do mnie z prędkością światła, wraz z adresem, imieniem i nazwiskiem (na szczęście nie z numerem PESEL) osoby, która tak się mną interesuje. A później wielkie zdziwienie, że jestem niewychowana, że na ulicy odwracam głowę i nie witam się z uśmiechem. O tak jestem niewychowana, ale wchodzenie w czyjeś życie z butami też do dobrego wychowania nie należy, a po za tym, skoro  tak mnie nie lubią i mają o mnie złe zdanie, to co im zależy na tym, abym się z nimi witała? Mam udawać?  Jeżeli jednak to ich sposób na spędzanie wolnego czasu i pomaga im to w pozornym wybielaniu własnych grzeszków, to niech gadają, niech czują się lepsi, bo walka a chorobą i przewartościowanie swojego życia dało mi tak wiele siły, że plugawy język ludzki nie wyrządzi mi żadnej krzywdy. A i tak wszyscy będziemy kiedyś osądzeni, ale nie tu na ziemi!

Jestem inna, specyficzna, czasem aspołeczna, nie bawię się w plotki pod tutejszym sklepem, a to najwyraźniej bardzo przeszkadza i boli niektórych. I wiesz co? Mimo wszystko życzę im, aby tylko taki ból podczas tej ziemskiej wędrówki ich spotkał, żeby nie musieli przechodzić drogi, którą ja przejść musiałam... ja, Ty i nasze dzieci... No dobra, przyznaję się - czasem wychodzi ze mnie chochlik i lubię dolać oliwy do ognia wstawiając na facebooka swoje "szczęśliwe" zdjęcia :) A niech mają przynajmniej prawdziwe powody na obgadywanie mnie ;).

Wiele razy pytano mnie skąd biorę siłę na kolejny dzień. Hmmm, wszystko zaczęło się kiedy byłam jeszcze dzieckiem. Moja mama podarowała mi książkę "Pollyanna". Nie pamiętam już dokładnie całej fabuły, ale pamiętam, że Pollyanna nie miała łatwego życia, ale zawsze, w nawet najbardziej patowych sytuacjach szukała dobrych stron. Teraz, po czasie wiem, że jej sposób na życie tak we mnie utkwił, że takie myślenie właśnie daje mi wielokrotnie nowego powera. Nie mówię więc, że dane mi było przeżyć z Tobą za mało, ale że aż tyle. Miałam prawdziwą miłość, wierność i uczciwość małżeńską - to bardzo dużo. I  to działa, takie szukanie dobrych stron.

Czy jestem szczęśliwa? Nie, nie jestem. Potrafię doceniać każdy dzień, umiem cieszyć się i śmiać, uwielbiam spędzać czas z naszymi dziećmi, wyjeżdżać, żartować, a nawet czuć się błogo kiedy wieczorem siedzę przed telewizorem z gorąca herbatą i tostem, ale nie jestem szczęśliwa. Kiedy będę? Nie wiem, ale będę i dzieci też będą... kiedyś tam, kiedy moja głowa będzie wreszcie wolna od złych wspomnień i wyżej wspomnianego piętna.  Będziemy szczęśliwi, kiedy ostatnie siedem lat traumy związanej z chorobą nieco wyblaknie. Wiem jednak, że to nastąpi!

Chciałam też dziś podziękować wszystkim, którzy wspierali mnie podczas choroby Irka i po jego śmierci. Dziękuję za każdy dzień i każdy list, który ze mną byliście. Dziękuję za setki pokrzepiających słów, za obiady, kiedy po śmierci Irka byłam w tak kiepskim stanie, że nie potrafiłam ogarnąć najprostszych codziennych czynności. Dziękuję za telefony, za skuteczne odciąganie mnie od złych myśli, pomoc w naprawach, których nie ogarniałam w domu, za wyjścia do kina, restauracji czy na drinka, za jazgot dzieci, które skutecznie zagłuszały mój chaos w głowie... Dziękuję za modlitwę, kiedy ja modlić się nie potrafiłam i za milczenie, kiedy mówić nie chciałam. Za poczucie bezpieczeństwa i wiedzę, że zawsze mogę zadzwonić i ten telefon zostanie odebrany. Za słowa "nie świruj", kiedy były mi potrzebne właśnie one.  Dziękuję za wszystko, co pozwoliło mi poskładać życie na nowo.

Irek - ten list to także moje pożegnanie z Tobą - jesteś wolny, nie musisz już przy mnie trwać na siłę, bo najgorsze mam już za sobą. Niech będzie Ci dobrze tam, gdzie teraz jesteś i do zobaczenia. 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Cieszę się, że tu jesteś. Twoja obecność jest moją motywacją. Zapraszam.

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka