piątek, 20 listopada 2015

DZIEŃ 237,238 - TRZY LATA TEMU...


Jest kwiecień 2012 roku. Po tygodniowym oczekiwaniu na "te"dni, robię test ciążowy, który rozwiewa moje wątpliwości... jestem w ciąży. Siedzę jak zdrętwiała, potem płaczę... Moja mama mówi mi "nie płacz, widocznie Bóg uznał, że jeszcze tu na ziemi nie zrobiłaś wszystkiego..." Dla mnie to jednak koniec świata. Dwa tygodnie później mój mąż zaczyna sikać krwią, dosłownie, wszędzie krew, w całej łazience, jakby coś wystrzeliło. 



W jeden dzień załatwiam mu neurologa i usg (zamiast głupia pojechać z nim do szpitala). Lekarz podczas USG mówi "kurwa, co to jest", już wiemy, nie jest dobrze. Kolejny tydzień i operacja, nie mam czasu myśleć o ciąży, i dobrze. Nigdy nie zapomnę tego strachu i widoku męża, który w tym momencie ważył 54 kg. (normalna jego waga to 78 kg). Wypis ze szpitala i diagnoza "rak jasnokomórkowy nerki". Mój świat kolejny raz legł w gruzach.

Jedna, jedyna myśl pojawia mi się w głowie...
"Jedno się kończy...drugie się zaczyna..." 


Przede mną pierwsze USG. Mąż, który ledwo chodzi po operacji, koniecznie chce jechać ze mną. Po drodze zepsuł nam się samochód i sporą część drogi musimy przejść piechotą. Teraz jeszcze muszę się martwić nim. Lekarz na usg mówi, że wszystko jest świetnie, chociaż tyle. Powoli zaczynają się u mnie mdłości, i to nie poranne, ale całodniowe i całonocne. Jedyne co mi pomaga to pepsi i prince polo. Moja ginekolog mówi mi "nie powinna Pani zachodzić w ciążę"... tak, jakbym tego nie wiedziała. Postanowiliśmy pojechać nad morze, ostatni raz. Tak, właśnie tak wtedy myślałam, że wszystko co robimy to jest ostatni raz, że za rok już męża nie będzie. Nie wiedzieliśmy co nas czeka, baliśmy się. Lekarka nie chce żebym jechała, bo przy zmianie klimatu można poronić, nie chcę poronić, zwłaszcza, że wiem, że to maleństwo w moim brzuchu to syn, ale jedziemy, bo wiem, że nad morzem czuję się o wiele lepiej niż w domu. I tak jest. Mijają mdłości, mogę jeść za dwóch.

To właśnie nad morzem postanawiam, że syn będzie miał takie samo imię, jak jego tata, żeby chociaż tyle mi po nim pozostało. Mąż śmieje się ze mnie, że mam już widoczny brzuszek na tyle, że kawę mogę sobie na nim postawić. No tak mam, ale razem z brzuchem pojawia się ból kręgosłupa. Po dwóch tygodniach wracamy, a kilka dni później wiozę tatę do szpitala z udarem mózgu. Kolejny czas spędzony w szpitalu, przed i po jego operacji. Do mojego rozwiązania pozostało dwa miesiące, w miarę spokojne. Nie czuję się dobrze, nie mogę spać, bolą mnie plecy i podbrzusze, do tego zgaga i zaparcia. Zaczynam też mieć złe przeczucia, co do porodu, a w moim przypadku przeczucia mnie nie mylą nigdy. Nie chcę rodzić naturalnie, bo wiem, że stanie się coś złego. Dwie córki rodziłam naturalnie i było ok, ale tu wiem, że mam tego nie robić. Moja ginekolog daje mi skierowanie na cesarskie cięcie. 19.11.2012, czekam na izbie przyjęć, jutro sądny dzień. Wredna lekarka, która mnie przyjmuje, nie raczy nawet odpowiedzieć czy wszystko jest ok. Za to położne świetne, przynajmniej dla mnie. Już wiem, że jutro o 13 tej mam CC. Śpię spokojnie, pierwszy raz od niepamiętnych czasów, złe przeczucia zniknęły... Poranek budzi mnie kroplówką, a w południe witam się z trzykilowym szczęściem :) Jest 20.11.2012 rok. Dziś, trzy lata później, w mojej głowie te wspomnienia są ciągle żywe, jakby to było dziś. Pamiętam dialogi, myśli, strach, cholerny strach, jak poradzę sobie sama z dziećmi ... dosłownie wszystko.

Wtedy ciąża była dla mnie końcem świata, a dziś synek jest dla mnie całym światem. I dziś świętujemy jego trzecie urodziny... Razem, w komplecie, ja, mąż i dzieci. I już wiem dlaczego ten mały promyk słońca pojawił się na świecie... żeby oświetlać nam mrok i dawać nadzieję...

P.S. Moje przeczucia odnośnie porodu okazały się prorocze, przy jakimś tam badaniu okazało się, że synek nawet podczas cesarki miał drugi stopień wylewu krwi do mózgu. To się często zdarza, i szybko zanika, ale gdybym rodziła naturalnie skutki tego mogłyby być tragiczne... Tak powiedział mi neurolog... Po za tym strach przed naturalnym porodem, również miał tu znaczenie, i czas. Przy poprzednich ciążach każde dziecko przenosiłam średnio dwa tygodnie, wywoływano mi porody itp. Tym razem tego nie chciałam, bo 26 listopada mąż miał badana, na które chciałam go zawieźć. Tak, sześć dni po porodzie jeździłam już samochodem, gdzie przy naturalnym nie mogłam wstać przez miesiąc.

15 komentarzy :

  1. Słowa to za mało by opisać co czułam czytając ten post. Jesteś wielka :-* dziękuję Ci za ten post, mam kryzys emocjonalny przez pogorszenie stanu dziadka, właśnie dałaś mi kopa by sie nie poddawać. Dziękuję!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. :) Głowa do góry,będzie dobrze. W życiu trzeba być przygotowanym na najgorsze,ale nie wolno zakładać z góry najgorszego.

      Usuń
  2. Nigdy nie wiemy co nas w życiu spotka. Nie wiemy też co nam da nadzieje i siłe do walki. Musisz być silną kobietą :) z tyloma już problemami sobie poradziłaś!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem silna :) zawsze :) NIe wiemy,nie wiemy co nas spotka,ale wiem,że nic nie dzieje się bez przyczyny :)

      Usuń
  3. Jesteś naprawdę silną i niesamowitą kobietą, tylko brać z Ciebie przykład! :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Brawo za siłę, cenię takich ludzi, ktorzy stawiają wszystkiemu czoła:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze mówiąc nie mam innego wyjścia,muszę być silna,bo jak nie ja to kto ? ;)

      Usuń
  5. jesteście neizwykle silni i kochający się... przejdziecie przez to razem tak jak do tej pory!

    OdpowiedzUsuń
  6. a mnie, mimo iż znałam Twoją historię, kolejny raz przeszły ciary po tym co napisałaś..

    OdpowiedzUsuń
  7. O jej .... nic Kochana nie dzieje się bez przyczyny. Ciesze się, że jesteście Wszyscy razem!!

    OdpowiedzUsuń
  8. Dziekuję Ci za zgłoszenie tak nasyconego emocjami tekstu. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Cieszę się, że tu jesteś. Twoja obecność jest moją motywacją. Zapraszam.

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka