sobota, 16 lipca 2016

JEST NADZIEJA WOKÓŁ NAS...



Ostatnie dni, kolejne już, obfitowały w niesamowitą ilość emocji, od radości do płaczu, od ekstazy do załamania. Kiedy jeden dzień okazywał się pełnym nadziei, to drugi wylewał na moją głowę wiadro zimnej wody... Po prostu życie...

Dziś znów będzie o walce, do znudzenia, ale to właśnie dzieje się w moim życiu, to zaprząta każdą sekundę mojego czasu i każdą możliwą myśl. Tracę powoli poczucie czasu, a noc zaczyna zlewać się  z dniem. Wczoraj musiałam spojrzeć w kalendarz, żeby sprawdzić jaki mamy dzień tygodnia. Nie przestanę jednak i będę walczyła do końca.

Jak niektórzy już wiedzą, w czwartek mąż pojechał do Zakopanego do Poradni torakochirurgiczej żeby móc z czystym sumieniem powiedzieć, że wykorzystał każdą możliwą ewentualność. I to był jeden z tych gorszych dni. Jechał ponad 140 km. w jedną stronę żeby dowiedzieć się, że nie ma dla niego możliwości operacji bo... musieliby mu wyciąć oba płuca, co jest rzeczą niemożliwą, albo inaczej, jest możliwą samo wycięcie, ale życie bez nich już nie. Kiedy powiedział mi to przez telefon, byłam szczęśliwa, że ten szpital jest tak daleko, bo miałam czas ochłonąć. Taka wiadomość potrafi zwalić człowieka z nóg. Jednak później, powoli docierało do mnie to, że operacja i tak nie miałaby sensu, skoro komórki rakowe już dawno przedostały się do krwi. Jaki sens miałoby osłabianie męża operacją, skoro i tak komórki rakowe przerzuciłyby się gdzie indziej. I miałam rację, ale o tym za moment. Mimo tego było mi przykro, że tak od razu go przekreślili. Mąż jest wesoły, silny i zdrowy (oprócz raka). Nie ma żadnych dolegliwości i ten, kto nie zna naszej historii, nigdy nie domyśliłby się, że takie cholerstwo zagnieździło się w jego środku. Zanim wrócił, ochłonęłam na tyle, że mogłam zachowywać się normalnie. W tym wszystkim szkoda mi dzieci, bo moją głowę zaprząta tylko to, jak pozbyć się raka z organizmu męża, ciągle jeżdżę, szukam informacji, a dzieci mówią coś do mnie, a ja zwyczajnie ich nie słucham, bo moje myśli są winnym miejscu. Jednak w chwili obecnej innego wyjścia nie ma, dopóki nie znajdę i nie wykorzystam każdej możliwości leczenia męża. Dzieci pewnie też to zrozumieją. Taki był czwartek.

Piątek znów dał nam nadzieję. W tym dniu mieliśmy wizytę u czeskiego profesora (onkologa i hematologa), który przyjmuje od czasu do czasu w Polsce. I Profesor po ponad godzinnej rozmowie zdecydował, że wyprodukuje dla męża szczepionkę z jego własnej krwi. O ile coś nie przekręcę to takie leczenie nazywa się immunoonkologicznym. Na czym to polega? Pobierana jest krew pacjenta, coś tam z tymi komórkami rakowymi robią, jakieś czary mary i potem robią szczepionkę, która uczy nasz organizm "widzieć" raka. Rak tak się kryje, że nasz organizm go nie widzi, jakby miał czapkę niewidkę, a ta szczepionka powoduje, że nasz organizm go zauważy i zacznie z nim walczyć. Takich zastrzyków jest 30 szt. Stosuje się jeden tygodniowo. Po zużyciu wszystkich, poprawa powinna nastąpić po około trzech miesiącach. Powinna... i ja wierzę, że tak będzie. Profesor jak najbardziej polecił też wszystkie naturalne metody leczenia, czyli wlewy z witaminy c, amigdalina, kapsaicyna, wilkakora itd. Powiedział tak: 

" Nie jest naukowo udowodnione, że witamina c leczy raka, ale jeżeli postawiłbym przed Panią pięciu Ireneuszów, to czterech powie, że wyzdrowiało, a piąty będzie się zastanawiał, i nie wiem czy to efekt placebo, czy rzeczywiście witamina, ale to działa i Pan, Panie Ireneuszu będzie w tej czwórce."

Kiedy powiedziałam mu, że wygląda na to, że witamina c i chemioterapia mają podobne działanie, to odpowiedział:

"Na niektóre rodzaje raka chemioterapia działa i to ze świetnym skutkiem, ale na niektóre"

I rzecz, która mnie zaskoczyła najbardziej:

"Pani jest bardziej chora na raka pana Ireneusza, niż sam pan Ireneusz". 

To tylko kilka cytatów z rozmowy z Profesorem, bo żeby wszystko powtórzyć musiałabym go nagrywać. Nasza rozmowa trwała bardzo długo i mimo, że niczego nam nie obiecywał, to samo podejście dało nam otuchę. Dał też mężowi radę, żeby nie zmieniał swojego życia, żeby pracował dwa razy więcej niż do tej pory, ma żyć i wierzyć. Teraz tylko pozostaje nam czekać około dwa miesiące na szczepionkę. Byłabym zapomniała, Profesor opowiadał też, jak koncerny farmaceutyczne blokują badania nad szczepionkami na raka, ale to już temat  na inny post.

Sobota rozpoczęła się wcześnie, bo już na ósmą rano byliśmy umówieni na wlew z witaminy c. Ten wlew to nic innego, jak kroplówka z soli fizjologicznej i sześciu ampułek 7,5 grama witaminy c. Trwało to około godziny. W tym czasie pielęgniarka opowiedziała nam połowę swojego życia, ale nie tylko to. Dowiedzieliśmy się, że miała pacjenta, któremu w ciągu sześciu tygodni terapii z witaminy c, zniknęły guzy z płuc. I takim oto optymistycznym akcentem zaczęliśmy dzień. Po południu już sama, wybrałam się do lekarki, która zleciła nam wlewy i dała namiary na tańszą witaminę, bo sprowadziła da nas amigdalinę z Czech i jakieś kawałki drewna, które się zaparza, a wywar pije. Jest świetną kobietą, bo od razu przeszkoliła mnie jak zrobić w domu witaminę c lewoskrętną liposomalną, którą dodatkowo mąż będzie pił, żeby utrzymać w krwi jak najdłużej wysokie stężenie tej witaminy. Wizyta u niej kosztuje 100 zł. ale nie wzięła ode mnie ani grosza i jeszcze dała wskazówki czego mężowi jeść nie wolno. Mogę też w każdej chwili do niej zadzwonić jeżeli mam pytania. Ta lekarka robi wykłady w całej Polsce na temat naturalnych metod leczenia raka. 

 

I wszystko byłoby już piękne, gdyby nie to, że w Polsce ustanowiono przepis, że nie wolno sprowadzać leków z zagranicy, a już na pewno nie uda się ich przysłać paczką. Tak więc nasza witamina c, zamówiona w Niemczech czeka aż przywiezie ją ktoś prywatnie. Do tego zamawiać mogę ja tylko do Niemiec i w ilości 35 opakowań na jedną osobę, a ja zamawiałam 65 opakowań. I wszystko się skomplikowało. Teraz muszę znać dwie osoby mieszkające w Niemczech, które co miesiąc będą zamawiały dla nas ten specyfik i na dodatek będą mieszkały na trasie przejazdu znajomych tirowców, czyli najlepiej w Monachium. Ciągle coś pod górkę, ale i to mam nadzieję uda nam się przeskoczyć.

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo chciałabym, żeby nasza historia pomogła kiedyś, jakiejś osobie, chcę szerzyć wiedzę, którą na dzień dzisiejszy posiadam i chcę, żeby ludzie nie czekali aż będzie za późno. Jestem świadomą osobą i raczej realistką, więc liczę się z tym, że to wszystko może nie uleczyć męża, ale jeżeli kiedyś chociaż jedna osoba, która czytała moje wpisy zwycięży raka dzięki temu - będę zwycięzcą !!! Gdybym mogła cofnąć czas, to mąż już w momencie zdiagnozowania u niego raka, byłby poddany tej kuracji, którą robimy dziś. Niestety... wtedy nie wiedziałam tego wszystkiego. 

A teraz coś z innej beczki. Dostaję od Was niesamowite ilości wiadomości. Często piszecie też, że jestem wspaniałym człowiekiem. Tu się z Wami nie zgodzę. Nie jestem wspaniałym człowiekiem i wierzcie mi potrafię być wredna, a i mężowi nie raz się oberwie mimo, że jest chory, ale jestem pełna zaparcia i siły i nawet nie wiem skąd to się we mnie bierze. Mam też mnóstwo współczucia dla ludzi, oraz empatii, ale wspaniała na pewno nie jestem, a jaka potrafię być okropna znajomi mogą potwierdzić ;).

Pani doktor, która leczy męża udzieliła mi zgody na przekazywanie jej numeru telefonu osobom zainteresowanym naturalnym leczeniem raka, więc jeżeli ktoś by chciał to zapraszam na priv na moim fp TU  lub do dołączenia do grupy RATUJEMY IRKA

P. S I jeszcze jedna bardzo ważna rzecz. To, co tutaj piszę nie jest z mojej strony namawianiem do takiego czy innego leczenia. Opisuję tu naszą historię, a każdy z nas musi stworzyć sobie swoją, według  własnego rozumu i własnych przekonań. Kolejny raz dziękuję też całym zastępom Aniołów, które nas wspierają - to Wy jesteście wspaniałymi ludźmi.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Cieszę się, że tu jesteś. Twoja obecność jest moją motywacją. Zapraszam.

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka