Dzisiejszy post piszę ku przestrodze... dla tych, którzy poświęcają całkowicie siebie dla innych, zwłaszcza chorych, którzy chcą za wszelką cenę zmienić los. I ku przestrodze dla chorych, aby spojrzeli na swą chorobę z punktu widzenia otoczenia, głównie najbliższego. Nie, nie jestem specjalistą ani osobą kompetentną do udzielania rad, ale mogę z własnego doświadczenia i siedmioletniej walki z rakiem męża opisać co dzieje się ze mną, która walczyła o chorego... Piszę to 2,5 roku po jego śmierci...
Ten post może wydawać się mocno przesadzony czy wręcz kontrowersyjny, bo jakże to można tak prosto z mostu... można, a czasem wręcz trzeba i piszę to z pełną świadomością. Każda historia jest inna, nadal staram się pomagać chorym, słucham i widzę, że większość z Nich potrafi patrzeć nie tylko na siebie ale i bliskich. Niestety, nie zawsze tak jest, a chorzy często tak bardzo zatracają się w swojej chorobie, że śwat obok dla nich nie istnieje...
Zostawiłeś mnie z traumami, lękami, leczeniem kardiologicznym i psychiką sięgającą dna. Dzień za dniem próbuję przetrwać nie bez Ciebie, ale sama z sobą. Notoryczne ataki paniki, życie, które nie da sie już ułozyć...
Zrobiono ze mnie nadczłowieka. Podziwiali, mówili musisz być sila, dasz radę, dziękowali - nie chciałam tego, bo to stawiało mnie pod ścianą - nie mogę zawieść, daję nadzieję, nie mogę pomóc sobie, bo musze pomagać Tobie i innym, nic nie mogę. Owszem motywowało to do działania, do ciągłych prób zmiany wyroku Tego, który rządzi naszym losem, żyłam jak w transie - "muszę, muszę, muszę" tylko jakim kosztem?
Nigdy mnie nie wsparłeś, robili to obcy ludzie, zostawiłeś całą swoją chorobę tylko mi, Ty tylko byłeś, gdzieś obok - oddałeś swoje życie w moje ręce - tak było prościej - tylko dla kogo? Na pewno nie dla mnie, niestety wtedy tego nie rozumiałam, a kiedy zrozumiałam było już za póżno... dla mnie.
Myślałam - przecież muszę, nie dam rady bez Ciebie, kocham - a przecież dawałam radę od zawsze bez Ciebie... bez wsparcia... Wzięłam na siebie wszystko, dom, dzieci, leczenie, ogromne pieniądze na leczenie, codzienność, stres, strach, ludzi i ich opinie o mnie, zawsze o krok przed śmiercią, zawsze. Kiedy przychodził dzień odbioru wyników, już miałam gotową nową możliwość, nowe leczenie, nową "dobrą nowinę" żebyś się nie załamał, bylebyś TY się nie załamał... Wiesz jak to jest k..wa funkcjonować z odpowiedzialnością za czyjeś zycie? Nie, bo nigdy nawet nie próbowałeś odpowiadać za swoje, a tym bardziej za czyjeś. Siedem lat choroby, w tym ponad 6,5 roku dobrego samopoczucia i nie zrobiłeś nic, żeby w jakikolwiek sposób mi pomóc - silny, jeszcze zdrowy mężczyzna, logicznie myślący zostawił wszystko kobiecie, z pozoru słabej i nielogicznej...
Ja nawet nie umiem żyć z kimś, nie umiem pozwolić sobie pomóc bo zawsze żyłam sama - tego ode mnie wymagano - samodzielnych decyzji, ogarnięcia wszystkiego, brania na siebie każdej troski, problemu. Zawsze byłam dla Ciebie i innych - nigdy odwrotnie!
Jestem na Ciebie wściekła, że nie było nas, bo byłeś tylko Ty i robiłeś to z pełną świadomością, niszcząc powoli nie tylko mnie. Odbudowuję to, siebie i rodzinę, mozolnie i z trudem, dzień za dniem, noc za nocą, sen za snem. Wiesz, nadal przesypiam najgorsze momenty, mam przy sobie przyjaciół i dzieci, chcę znowu nic nie czuć i przez jakiś czas tak właśnie było. Nauczyłam się nic nie czuć, stłumiałam wszystko - byłam stabilna. Niestety, kiedy tylko dopuściłam do siebie emocje... runęlo i znowu upadłam na kolana, kolejny raz musze się podnosić lecz każdy "raz" nie wstaję silniejsza - wstaję ale bez cząstki mnie... Kiedyś zniknę!
Ciebie już nie ma - zostało... nic!
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Cieszę się, że tu jesteś. Twoja obecność jest moją motywacją. Zapraszam.