poniedziałek, 14 listopada 2016

PLANOWANIE, PISANIE, KOMBINOWANIE I RESZTA... CZYLI DZIEŃ... OD 605 DO 615...






I znów post pamiętnikowy pojawia się ze sporym opóźnieniem, i to bardzo sporym. Niestety inaczej być nie może, bo ciągle brakuje mi na wszystko czasu. Może gdyby doba miał co najmniej 30 godzin... ale nie ma...




Nie jestem typem kobiety, która potrafi planować i sztywno się trzymać swojego planu. Owszem, zdarza się, że coś wcześniej zaplanuję, ale i tak jest to pi razy oko. Lubię mieć poukładane życie, ale planowanie zajęłoby mi jeszcze więcej czasu, niż zrobienie wszystkiego bez schematu. I takim oto sposobem mam sporo do nadrobienia. Czasem są dni kiedy zwalniam, ale teraz zdecydowanie muszę przyspieszyć. Współpraca goni współpracę, książki same się nie chcą czytać, dodatkowo kilka portali poprosiło mnie o napisanie artykułów. Boję się tego trochę, bo mimo, że kocham pisać, to jednak pisanie od siebie na blogu, na temat, jaki mam w tym momencie ochotę, różni się od pisania pod publikę. Tutaj, na blogu jestem u siebie, zawsze mogę powiedzieć, że jak się nie podoba, to nikogo tu nie trzymam, a pisanie na portalu... muszę zacząć nabierać odporności na krytykę ;). Chcę jednak spróbować, bo to dla mnie wyzwanie, a jeżeli się uda, to wtedy będę mogła być z siebie dumna, że mogę, że potrafię, że chcę :). To takie światełko dla mnie wśród szarej i niezbyt ciekawej rzeczywistości. Brak mi ostatnio siły przebicia i tym bardziej cieszy mnie fakt, że mnie zauważono.

Teraz może trochę o tym, co dzieje się u nas ostatnio. Nie dzieje się nic wielkiego, ale właśnie to "nic wielkiego" wysysa ze mnie całą energię. Jedyny czas, kiedy mogę nieco odpocząć, to czas kiedy synek jest w przedszkolu, czyli między 7,30 a 12,30. Niewiele tego spokoju, bo starcza na ogarnięcie domu, zrobienie obiadu i zakupów i przejrzenia aukcji internetowych dla mojego męża. Nawet nie wiem kiedy codziennie czas przelatuje mi między palcami. Jeżeli ktoś zapytałby mnie, co robiłam w ciągu ostatniego roku, ale takiego co warto wspominać, czegoś innego, to miałabym problem z odpowiedzią.  Nie przypominam sobie takich momentów. Tylko codzienność, codzienność i walka.

W każdym razie nadal w głównej mierze skupiam się na aukcjach dla męża. Nie udało się już drugi raz zorganizować takich aukcji  jak w lipcu, ale coś się dzieje, w myśl zasady "ziarnko do ziarnka". jednak na droższe metody leczenia niestety nie uda nam się nazbierać. Musimy więc ograniczyć się do minimum, a szkoda, bo wyniki męża nie są zbyt optymistycznie, więc to minimum przestaje wystarczać. Ograniczyliśmy dożylną witaminę c, na rzecz zakupu lamininy sprowadzonej ze Stanów. Laminina to takie komórki macierzyste w tabletkach, tak w wielkim skrócie. Jest dużo informacji na jej temat w internecie, więc poczytajcie, bo ten suplement ma bardzo szeroki zastosowanie. Nie jest tani, bo pierwszy pakiet kosztuje aż 5900 zł. ale później już tylko dokupuje się na zmianę tbletki uzupełniające laimininę.

 


Musze się też pochwalić, że synek uczęszcza nieprzerwanie do przedszkola już ponad tydzień ;). Do tej pory było tak, że cztery dni w przedszkolu i dwa tygodnie w domu, ale chyba najgorsze już minęło. Za październik zapłaciłam za przedszkole 5 zł. więc wyobraźcie sobie jego frekwencję. Jednak każde rano twierdzi, że nie pójdzie jeżeli nie będę tam z nim cały czas. Na szczęście szybko zaczyna się bawić, a ja wychodzę niepostrzeżenie. To stało się takim naszym małym rytuałem:).

Zbliżają się święta i w związku z tym w przedszkolu był fotograf, żeby z robić dzieciom zdjęcia na bombkę i kartkę świąteczną. Moje dziecko też zostało sfotografowane, ale co się okazuje? Takiej kartki to ja raczej nie wyślę,bo radosna to ona nie jest ;). Bo on lubi zdjęcia, ale z mamusią...

 

W piątek udało mi się zorganizować spotkanie rodzinne, tym razem była rodzina ze strony męża. Dopiero teraz, kiedy mąż choruje, zrozumiałam, że rodzina jest najważniejsza. Na zdjęciu brakuje jeszcze piątki smarkaczy, które nie chciały pozować :). I jednego fotografa :). Nie można ciągle mówić, że jest jeszcze czas, że jeszcze będzie okazja się spotkać - wierzcie mi, tego czasu może zabraknąć... Na zdjęciu, tym u samej góry, dopiero zauważyłam jakie mój mąż ma zmęczone chorobą oczy, aż żal patrzeć... Razem s psinką, z noga w gipsie wyglądają jak siedem nieszczęść.
Psinka miała wypadek, bo nauczyła się schodzić po schodach, tylko wymyśliła sobie, że na skróty z góry na dół będzie szybciej. No stało się :(. Weterynarz opatrzył jej nogę, a na drugi dzień, kuśtykając na trzech łapkach, zwichnęła sobie następną nogę. I znów weterynarz i prześwietlenie, na szczęście tu nie było złamania. Teraz wygląda jak surykatka, bo stoi na dwóch tylnych łapkach i obserwuje :). Tak więc widzicie, ciągle coś się dzieje :).

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Cieszę się, że tu jesteś. Twoja obecność jest moją motywacją. Zapraszam.

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka