czwartek, 15 grudnia 2016

GDAŃSK, STRES, TĘSKONOTA...



W ubiegłym tygodniu miałam okazję kolejny raz odwiedzić Gdańsk. Ostatnio widziałam go w lecie. Zimowy Gdańsk jest nieco inny, równie piękny, chociaż jego piękno i tak przysłoniły mi inne, wyjątkowo stresujące sprawy. 



Pojechałyśmy tam z córką, bo to ona była miała się zgłosić w szpitalu im. Kopernika na operację. Niektórzy pamiętają pewnie jak obdzwaniałam całą Polskę, bo lekarz zlecił tak dziwne badanie rezonansem, że nigdzie go nie robili. Potem była wizyta w poradni i oczekiwanie na termin zabiegu, który w efekcie końcowym zamienił się w ośmiogodzinną operację. Ale od początku. Pojechałyśmy w środę wieczorem, nocnym pociągiem. Rano od razu do szpitala, do PUNKTU OBSŁUGI PACJENTA i równocześnie do ANESTEZJOLOGA. Oczywiście najpierw trzeba było pobrać w automacie numerek. Miałyśmy 44 ty numer 7, 30 rano. Tempo przyjmowania pacjentów,średnio dwóch na godzinę. My jeszcze pół biedy, ale maluchy, które również czekały dostawały szewskiej pasji. Po odbębnieniu tych dwóch gabinetów (gdzieś w okolicach 13 tej), musiałyśmy jeszcze "wstąpić" do PUNKTU KONSULTACJI CHIRURGICZNEJ żeby dowiedzieć się, że możemy iść do hotelu, a na oddział zgłosić się nazajutrz o 7 mej rano. 

Tak też uczyniłyśmy. Punkt siódma zjawiłyśmy się na oddziale i... przyrosłyśmy do fotela na korytarzu do godziny 13 tej. Sorry, jeszcze zrobili córce badania krwi najpierw. Wyobrażacie to sobie, czekać na operację na korytarzu, bo nie było wolnego łóżka? I to nie tylko my, bo kilkuletnie dzieciaczki tak samo czekały. Moja córka najdłużej, bo szła na operację jako ostatnia. O 13 tej, bo ostrej wymianie zdań z pielęgniarkami, otrzymałyśmy salę, a raczej córka otrzymała... na pół z siedemnastoletnim chłopakiem !!! Ona też siedemnastka. I jak tu się rozebrać i czekać pod kołdrą aż zabiorą ją na salę operacyjną. Kiedy spytałam pielęgniarki czemu tak, to odpowiedziała żartem "będą się douczać na sobie". 

O godzinie 14 tej. zabrano córkę na salę operacyjną. Myślałam, że już się uodporniłam, że już nie będę panikowała jak przy pierwszej, drugiej, trzeciej czy czwartej operacji. No niestety, nie uodporniam się, a tego uczucia, kiedy zabierają Ci dziecko spod matczynych skrzydeł nikomu nie życzę. To chyba najgorsze, co może nas spotkać w życiu, a łzy wtedy same płyną. Lekarz powiedział mi wcześniej, że zabieg będzie trwał około trzech godzin, więc poszłam w tym czasie do hostelu coś zjeść i raz dwa wróciłam żeby być w pogotowiu. Minęły trzy godziny, potem cztery, potem sześć - stres ogarniał mnie z ogromną siłą - potem siedem godzin... po ośmiu wywieziono ją z sali operacyjnej. Ulga, która mnie ogarnęła może być porównywalna do... sama nie wiem czego, ale była ogromna. 

Niestety nie mogłam zbyt długo przebywać na sali pooperacyjnej i z córką mogłam się znów zobaczyć rano, przynajmniej tak mówiła pielęgniarka. Z rana zrobiło się południe, bo to była sobota, a w soboty wszystko odbywa się później. Powiem Wam, że moje dziecko wyglądało jak po wojnie. Odleżyna od długiej operacji na nodze, brak czucia w dwóch palcach (minęło po kilku dniach), odrapania bo klamerkach z EKG i sińce od wenflonów. Widziałam ją już po kilku operacjach i po tej wyglądała najgorzej. Najgorzej tez dochodziła do siebie, być może dlatego, że tak długo to trwało. Pamiętam jak po operacji w Warszawie, na trzecią dobę pojechałyśmy do zoo i ja już nie miałam siły, a ona zasuwała ile wlezie. Tym razem nie było tak pięknie, bo dopiero po południu, na drugą dobę była w stanie zrobić kilka kroków, ale o samodzielnym ubraniu się czy chociażby czesaniu nie było mowy. Nawet dziś jeszcze nie może podnieść prawej ręki do góry. Najgorsze jednak jest to, że nie udało się usunąć całej zmiany i najpewniej za kilka miesięcy tam wrócimy, o ile NFZ zgodzi się finansować leczenie osoby dorosłej ( córka w styczniu ma 18 lat) na oddziale dziecięcym. Jestem jednak pełna nadziei, że to się uda.

Na trzecią dobę wypisali nas do domu, a dom był 600 km. od nas. Siłą rzeczy zamówiłam taksówkę i pojechałyśmy do hotelu, żeby tam poczekać na nocny pociąg. Strasznie bałam się tej podróży. Nie o siebie, tylko o nią, czy da radę. Do dziś się dziwię, że wytrwała, mimo, że każdy zryw pociągu sprawiał jej niewyobrażalny ból. Tyle dobrze, że bardzo miła Pani odstąpiła jej leżenie na samym dole. Ja spałam na samej górze. Nie byłoby w tym nic takiego, gdyby nie mój lęk wysokości. Samo wejście nie było większym problemem, ale zejście... okropność. Ta drabinka była tak strasznie daleko. Ani mi, ani Oli nie udało się zmrużyć oka. O godzinie szóstej rano byłyśmy w Katowicach, a tam odebrał nas kuzyn samochodem. Jeszcze ponad godzinę drogi i byłyśmy w domu. NARESZCIE!!!

Nie wiem jak dotrwałam wieczora, bo zmęczenie dało o sobie znać. Zmęczenie i opadająca adrenalina, no i mięśnie od dźwigania walizy, plecaka i laptopa. Kiedy jednak wieczorem położyłam się do łóżka, zasnęłam w jednej sekundzie. Miałam nadzieję, że obudzę się rześka i wypoczęta. Nic bardziej mylnego, bo mój organizm zaczął odchorowywać długotrwały stres. Bo wiecie, jestem silna, ale każdy stres tak odchorowuję. Ból głowy i żołądka będzie mnie z cała pewnością trzymał co najmniej dwa tygodnie. 

Nie opowiedziałam am jeszcze o tym, jak synek, który do tej pory za cholerę nie chciał rozmawiać przez telefon, prosił męża, że chce ze mną gadać i gadał :) zazwyczaj ciągle to samo, czyli "kiedy wrócisz" :). Bałam się, że mąż sobie nie poradzi, że synek nie będzie chciał z nim spać itd., a okazało się, że dali sobie radę świetnie. Może dlatego, że i Sandra i Iruś namawiali ciągle tatę na to, by zrobił im takie kurczaczki jak w McDonald. A on im takie robił... ale to dobrze, bo teraz tata jest mistrzem kuchni :).

Wiecie co jeszcze spotkało mnie w Gdańsku? Umówiłam się z Sylwią z bloga Sylwia testuje i radzi, na ploteczki. Tym razem nie nocowałam u Niej, bo to zbyt daleko od szpitala, ale Jej kochany mąż przywiózł Ją do Gdańska, a sam zajął się synem, co wyglądało tak, że Panowie zaliczyli zapiekanki i takie tam, a my mogłyśmy trochę porozmawiać. 

Przez wszystkie dni penetrowałam też miasto w poszukiwaniu muszelek obiecanych synkowi i znalazłam wszystko, od góralskich kapci, kożuszków, czapek itd. do oscypków, grzańca i światełek na choinkę, a muszelek nie znalazłam. Dopiero w ostatnim dniu udało mi się dopaść maleńki sklepik, w którym sprzedawano muszle. Co prawda chińskie, ale jak na razie synek nie zauważa różnicy.

Teraz usiłuję przygotować się jakoś do świąt i nie idzie mi to za nic. Niektórzy mają już choinki, oświetlone domy, a ja nawet światełek nie zniosłam ze strychu. Podejrzewam, że świątecznych rogalików, kokosków, orzeszków itp. tez w tym roku nie zdążę zrobić. Nie lubię tak. Mam w sobie takie coś, że nie potrafię świętować, jak najpierw się nie przygotuję odpowiednio. Niestety w tym roku będę musiała jednak odpuścić i cieszyć się tym co mam.

A jak u Was wyglądają przygotowania? Macie bliżej czy dalej do zapięcia wszystkiego na ostatni guzik?

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Cieszę się, że tu jesteś. Twoja obecność jest moją motywacją. Zapraszam.

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka