"Teraz już mogę Pani powiedzieć, jak wróciliśmy z sali operacyjnej to byliśmy przekonani, że Pani córka ma raka. Wyglądało to fatalnie. Mieliście wielkie szczęście. Nie pozostaje Wam nic innego jak na kolanach iść do Częstochowy z podziękowaniem".
Takie oto słowa usłyszałam dziś w poradni chirurgicznej. Znałam wynik histopatologii od poniedziałku, ale lekarka dopiero dziś. To ta lekarka, która wysłała nas na nierealne USG, wiedząc, że nie ma szans go zrobić. Wchodząc do gabinetu, cisnęło mi się na usta kilka mocnych słów w jej kierunku. Jednak słysząc to co mówi, kolejny raz zdałam sobie sprawę, że nie warto. Że to niczego nie zmieni, że czasu nie cofnę. Nie warto, bo życie jest zbyt krótkie żeby marnować je na słowne przepychanki, które do niczego nie prowadzą. Jeszcze niedawno bym nie odpuściła, ale to wszystko co wydarzyło się w przeciągu trzech lat, nauczyło mnie pokory, wielkiej pokory. Po za tym było widać, że się cieszy z wyniku Sandry, tak szczerze. Jestem takim typem człowieka, że wolę być zawsze przygotowana na gorszą wersję, a później mile się zaskoczyć, lecz przyznam się szczerze, nie miałam pojęcia, że było aż tak źle. Kiedy czytałam wynik i zobaczyłam napis"kremowy guz"(i gdybym wcześniej nie dowiedziała się, że to nic aż tak groźnego)zbladłam mimo wszystko. Wiecie gdzie jeszcze czytałam taki opis? U męża, tylko u niego były cechy złośliwości. W poniedziałek muszę się stawić na oddziale u ordynatora w celu uzgodnienia dalszego leczenia. Czyli wszystko wskazuje na to ,że to jeszcze nie koniec. Zresztą tego akurat się spodziewałam, bo w internecie aż huczy od informacji, że tego typu guzy muszą być wycinane całkowicie, żeby nie odrosły. Skąd się takie coś bierze? U najstarszej naczyniaki, u młodej to coś, a u młodego na razie ok (i oby tak zostało). Dzisiaj w poradni było mnóstwo ludzi. Koleżanki z sali Sandry również :)Było też małżeństwo z małym dzieckiem, umówieni na prywatną wizytę. Mężczyzna mocno się denerwował, że prywatnie nie powinien czekać, ale kobieta twardo powiedziała, że niczym się nie różnią od tych na kasę chorych i trzeba czekać. Byłam pełna podziwu dla niej, że mimo wrzeszczącego dziecka, miała zrozumienie dla innych chorych. Weszła jako dwudziesta pierwsza, zaraz po mnie .Do teraz zastanawiam się jak to możliwe, że rejestrowałam się dziesiąta, a wchodziłam dwudziesta. Czary-mary ;)
A po powrocie do domu, od razu maluch przybiegł do mnie i wołał "mama a jowej,mama a stawy", no i mama jechała, bez kawy i obiadu :( ale nie żałuję, bo rozładowałam w ten sposób nagromadzone emocje i wróciłam spokojna i wyciszona.
A reszta dnia? bez fajerwerków - Sandra powoli nadrabia zaległości do Karty Rowerowej (nie chcę na razie myśleć o innych przedmiotach). Chce grać na komputerze, to najpierw musi nauczyć się trzech rozdziałów. Tą metodą idzie jej nauka błyskawicznie. Podczas jazdy też starałam się wbić jej trochę praktyki do głowy. Kamień spadł mi z serca (oby nie na kolano)ale myślę, że będzie ok :) Nie wiem jak u Was, ale u nas była pierwsza wiosenna burza :), deszczyk też trochę pokropił. Uwielbiam ten czas, po burzy - to czyste powietrze, przesiąknięte zapachem ozonu. Oby jutro nie padało, bo mąż obiecał zabrać mnie na rowerach na lody ;)Taka drobnostka, a cieszy najbardziej na świecie :)
chyba się jeszcze nie spotkałam z ludźmi, którzy idąc na prywatną wizytę czekali jak Ci z NFZ. wielki szacun dla nich. Jak to się stało że z 9tej byłaś 20? znajomości i prywatne wizyty muszą gdzieś upchać ;)
OdpowiedzUsuńteż uwielbiam ten zapach po deszczu!
Takie czary mary i cuda na kiju :)
OdpowiedzUsuń