Ostatnie dni nie były dla mnie dobre,ani pod względem psychicznym,ani fizycznym. I tak byłam już na skraju... nie wiem czego,ale na skraju... i nagle bach,nie wytrzymałam. Cała złość,żal i bezsilność "wylały"się ze mnie. Musiałam sobie z tym wszystkim poradzić. Nie jeden powiedziałby"przez taką głupotę tak się pieklisz??". Tak,przez głupotę,kolejną i kolejną,i przez brak szacunku dla mojej pracy i przez wszystko inne... Zaczęło się od mojej wizyty u fryzjera.
Mój mąż nigdy nie ma nic przeciwko moim wyjściom,zawsze chętnie zostaje z dziećmi,a ja przed wyjściem staram się zrobić wszystko,żeby nie musiał sprzątać itp. Tym razem też tak było. Poprosiłam go tylko o to żeby utrzymali porządek ,który jest w domu i poszłam się relaksować. Nie było mnie trzy godziny,a po powrocie? Zastałam pełny zlew(jest zmywarka),cały dom w okruchach po tostach ,bo mąż nastawił za dużą temperaturę w tosterze i... od razu po wejściu słowa synka"mamo,boli mnie główka,uderzyłem się". Owszem uderzył się,w futrynę drzwi kiedy gonili się po domu z Sandrą. W trzy godziny to wszystko. Pytam męża"czemu jest taki bałagan?",a on mi na to,że zajmował się małym. No to zajmował się po "pip" skoro Iruś miał rozbitą głowę. Tego było już za wiele. Mąż usłyszał parę gorzkich słów,oczywiście obraził się,no bo przecież jak ja mogę i poszedł spać do salonu. Zrobił to pewnie dlatego,że już nie chciał mnie słuchać,ale ja dopisałam sobie teorię,że dlatego,żeby do płaczącego z bólu synka nie wstawać. Ja już nie wiem,albo ja miałam jakieś złe dni, albo jego trzeba strzelić na opamiętanie. Czasem jest wszystko ok,a czasem strach wyjść z domu. Mąż jest skrytym człowiekiem,przez to dzieją się takie rzeczy. Bo gdyby powiedział,że źle się czuje,albo coś w tym stylu ,to zwyczajnie zostałabym w domu,ale nie,lepiej narażać dziecko. Prawda jest też taka,że cały tydzień praktycznie 24 godziny na dobę spędziłam z dziećmi,i mimo,że są kochane, to buzie się im nie zamykają,do tego stres związany z wizytą synka u stomatologa,kilka złych ocen u córek i katastrofa gotowa :(
Dziś już jest lepiej,chociaż i tak cały ,kolejny dzień byłam sama z dziećmi i z sobotnim sprzątaniem. I tutaj ukłon w stronę tych kobiet,które mają mężów za granicą itp. Podziwiam Was,bo ja nie dałabym chyba rady. No,może radę bym dała,ale ciężko by było.
Udało mi się jednak ogarnąć dziś cały ten cyrk,wyjść na dwór i nawet pojechać na cmentarz z kwiatami,a kiedy mój mąż marnotrawny wrócił z pracy pojechaliśmy jeszcze na groby jego rodziny. Szkoda tylko,że małego nie zostawiłam w domu , bo zamiast skupić się na modlitwie musiałam się skupiać na nim,bo uznał,że będzie chodził "śam",a cmentarz jest położony na sporej górze,no i co kawałek schodek. Jutro zostawiam go w domu na czas nabożeństwa ,bo nie wyobrażam sobie żeby spokojnie stał 1,5 godziny.
Jak widać na zdjęciach,jesień to żywioł mojego dziecka,a zwłaszcza wszędobylskie liście. Będzie niepocieszony ,bo dziadek od poniedziałku zabiera się za ich wywożenie.
A jutro Wszystkich Świętych. Bardzo lubię ten dzień,te setki świec,ten zapach. Zawsze dwa razy odwiedzamy cmentarz. Pierwszy raz po południu a potem wieczorem,kiedy jest już ciemno. Wtedy stajemy na chwilę,mrużymy oczy i podziwiamy widok maleńkich ,kolorowych ogników. Kiedy byłam dzieckiem tak właśnie robiłam,i teraz kontynuuję to z moimi pociechami. Święto Zmarłych jest też dla mnie takim dniem"przejściowym"bo później zaczynają się już przygotowania do świąt,czyli sprzątanie każdego kątka,odsuwanie szaf,łóżek itp,rozmyślanie nad prezentami i robienie świątecznych dekoracji.A w grudniu to co lubię najbardziej - pieczenie ciasteczek(orzeszki,rogaliki,kokoski,rafaello...). Ale to w grudniu,a do grudnia jeszcze miesiąc :)
Byłabym zapomniała - dziś święto dyniowatych,ja go nie obchodzę ale Sandra uprosiła męża i zrobili takie paskudztwo ;)
U Was też dziś taki zagoniony dzień?
Co prawda u mnie jest ta różnica, że mam jedno dziecko. I chociaż "teoretycznie" mam męża to tak naprawdę go nie ma bo zawsze jest coś do zrobienia na dworzu, w piwnicy czy w ogrodzie. Albo jest i śpi po nocce albo śpi przed nocką i w sumie ja się chyba przyzwyczaiłam do tego jego bycia-niebycia i nigdy się o to nie pokłóciliśmy.
OdpowiedzUsuńJutro też idziemy na cmentarz a pojutrze jedziemy na te dalsze.
Ja czasem też odnoszę wrażenie,że mojego nie ma,że jest w jakimś innym świecie. Niby jest,a nic do niego nie dociera. Tyle,że po pracy jest w domu bo na zewnątrz mój tata zrobi dziesięć razy szybciej to co mąż miałby zrobić.No i oczywiście wszystko u męża musi nabrać mocy urzędowej.
UsuńU mojego to samo a ta moc urzędowa trwa czasem bardzo długo ale nie gniewam się, chyba już się przyzwyczaiłam. Chociaż nie powiem czasem mnie to wkurza ;)
UsuńPedantką nie jestem, ale porządek muszę mieć, bo wszelki harmider burzy mój wewnętrzny spokój. A jeśli chodzi o mojego męża, to niestety, zjeżdza raz na dwa tygodnie z pracy i nie dość, że nie pomaga to trzeba nad nim skakać. A ja przecież nie wymagam od niego nie stworzonych rzeczy, ot aby poszedł z dzieckiem na spacer w czasie gdy ja ogarniam jego pranie z całych dwóch tygodni.
OdpowiedzUsuńTeż do pedantek nie należę :) Z chłopami tak właśnie jest,że czasem jest ok,a czasem jakby mówić do słupa.Ich praca najważniejsza,my to leżymy i pachniemy.
UsuńKażdy w końcu wybucha. Jesteśmy podobny typ- najpierw cisza, bo wszystko się zbiera, człowiek przemilcza, emocje nie mają ujścia, a jak już pójdzie to tsunami ;)
OdpowiedzUsuńMówią,że trzeba mówić,nie milczeć,ale to jakoś tkwi w człowieku,w sumie niepotrzebnie :(
UsuńU mnie też się tak zbiera i ostatnio jakoś mam wrażenie, że nad niczym nie panuje..
OdpowiedzUsuń