czwartek, 28 lipca 2016

484, 485, 486, 487 - KOLEJNE DNI MINĘŁY, JAK JEDEN DZIEŃ...



Ostatnio tak szybko leci czas, że nawet się nie spostrzegłam jak minęły kolejne cztery dni i nadeszła kolej na post pamiętnikowy. Niby nic się nie dzieje, a tempo mijającego czasu jest ogromne...

 

Startujemy więc :). Poniedziałek był dniem w drodze. No może nie cały, bo do południa spędziłam na "nicnierobieniu", ale po południu czekał mnie dłuższy wyjazd do Jastrzębia, gdzie czekała na mnie paczka przywiezionej z Niemiec witaminy c dla męża. Jako, że kierowca ze mnie średni, a i orientację w terenie mam kiepską, za GPS robiła kuzynka męża. Takie przyjemne z pożytecznym, bo i poplotkowałyśmy sobie trochę i odetchnęłam od domowych ziółek, soczków, diety i innych mężowych mikstur. Kiedy wyjeżdżałam z domu, w ostatniej chwili wzięłam do torebki papiery męża, czyli zlecenie na podawanie owej witaminy, tak na wszelki wypadek i... dobrze z robiłam, bo wracając do domu, dokładnie pięć kilometrów od domu miałam wątpliwą przyjemność kontroli policyjnej, i panowie policjanci byli bardzo zainteresowani co też to w tych butelkach jest. Ja to mam chyba pecha, bo w tym miejscu zatrzymano mnie drugi raz,dzień po dniu. Po pokazaniu papierów, już bez zbędnych pytań mogłam ruszyć dalej. Na chwilę obecną mamy witaminy na dwa tygodnie kuracji, a kolejne paczki są w drodze. Nie wiem jednak czy lek ręcznie robiony (ten tańszy) będzie mógł być przez męża stosowany, ale o tym za moment.

Wtorek to kolejny dzień, który potrafi człowieka doprowadzić do depresji. Zaczęło się od telefonu męża, który rozmawiał ze mną jakby był na łożu śmierci ( ma tak od momentu, kiedy dowiedział się, że nie może jeść mięsa). Od razu popsuł mi się humor i wydałam zakaz dzwonienia do mnie z takim umierającym głosem, bo nie mam zamiaru popadać w depresję z powodu przymusowego wegetarianizmu mojej drugiej połowy. Poskutkowało :). A tak na poważnie, to mąż z natury jest bardzo spokojnym człowiekiem i nic mu się nigdy nie chce, nawet mówić, więc od czasu do czasu muszę nim nieco potrząsnąć żeby nabrał chęci do życia ;). Po południu nadszedł czas wlewu z witaminy. Wszystko było ok, ale po kilkunastu minutach zaczęła boleć go cała ręka, czego przy witaminie droższej nie było. Nie wiem czego to wina, czy tego, że ta jest ręcznie robiona i ma 50 gram witaminy na 200 ml., czy jakiś składnik jest inny, sama nie wiem. Zauważyłam też, że strasznie jest klejąca. Ból znika po skończonej kroplówce, ale czerwony odczyn wokół żyły trzyma się jeszcze na drugi dzień. Na dodatek lek tak się klei, że nawet igłę dwunastkę zakleja. I tak sobie ten mój mężulek siedzi ponad dwie godziny, a ja mu w tym czasie parzę ziółka i robię świeże soczki na wyciskarce :). Dobrze się ma prawda :). Tu taj pozwoliłam sobie na ironię, bo pewnie wolałby nie siedzieć, nie pić świeżych soczków, a nie mieć raka.

Środę rozpoczęliśmy około jedenastej, bo moje najmłodsze dziecko sobie przysnęło dłużej to i ja wykorzystałam ten czas, zwłaszcza, że ostatnio nie chodzę spać wcześniej niż o pierwszej w nocy. Czemu tak? Bo książki się same nie przeczytają i recenzje nie napiszą. Na obiad nie było czasu i tu uratował nas McDonald. Tu dzieciaki zgodnie stwierdziły, że powinnam częściej budzić się tak późno. Po południu znów wszystko kręciło się wokół kroplówki męża. Niestety witamina zakleiła wenflon i trzeba go było wymienić na nowy. Nie mogę tego zrozumieć, bo przy mniejszych butelkach takiego problemu nie było. Na dodatek mąż ma jakieś dziwne żyły, które niby widać ale uciekają przed igłą. Udało się jednak i po dwóch godzinach znów był wolny jak ping pong, aż do piątku, gdzie dla odmiany podam mu inną witaminę c i zobaczę czy też będzie odczuwał ból i wszystko też się pozakleja. 

Czwartek, czyli dziś należał do zdecydowanie do przyjemnych dni, bo wybrałam się do szpitala w odwiedziny do Ani (tak tej Ani, która wraz z dziewczynami tak dzielnie rozkręciła aukcje na rzecz mojego męża). Dla niej pobyt w szpitalu, zapowiadający się na dłuższy czas pewnie nie jest przyjemny, bo dla nikogo nie jest, ale dla mnie to była prawdziwa odskocznia, gdzie mogłam spokojnie usiąść, porozmawiać, pośmiać się i ponarzekać. W domu nie mam takiej możliwości, a Ania jest moją bratnią duszą i przy niej nie muszę udawać twardej czy odgrywać żadnej roli. Normalnie aż żal mi było wracać do domu. Nie wiem czemu, ale zawsze lubiłam szpitale, nawet jeżeli to ja byłam pacjentem. Miałam tam czas dla siebie, spokój i wszyscy koło mnie biegali, a w domu, jak to w domu, to ja biegam koło wszystkich. Oczywiście mój GPS kolejny raz dostarczył mi niezapomnianych wrażeń, bo wyprowadzał mnie z Bielska zupełnie inną drogą od tej, jaką do niego jechałam. Dlatego też przygotowuję się odpowiedni na jazdę z nim tankując więcej niż normalnie, żeby spokojnie zwiedzać tereny przez które mnie prowadzi :). I takim oto optymistycznym akcentem zakończyłam czwartek. No może nie do końca zakończyłam, bo do wieczora daleko, ale do opisywania już nic ciekawego nie zostało :). 

P. S Zdjęcie tytułowe, to widok z mojego okna, oczywiście w sporym przybliżeniu :).


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Cieszę się, że tu jesteś. Twoja obecność jest moją motywacją. Zapraszam.

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka