Kiedyś myśleliśmy,że na wszystko mamy czas. Że mamy czas na uśmiech, wspólne spacery, że to wszystko jeszcze przed nami. Niestety... myliliśmy się, bo nie wiemy ile jeszcze wspólnych chwil nam zostało... wydaje się na dzień dzisiejszy, że niewiele...
Jak wiecie, życie ostatnio nieźle goni mnie i męża, daje nam kopa i woła "wykorzystajcie ten czas". Tylko jak nadgonić, albo ja cofnąć czas? Nie da się, ale możemy teraz, póki jeszcze się da spędzać tych chwil jak najwięcej razem, między kroplówkami, ziółkami i depresją. Taki dzień urządziliśmy sobie wczoraj...
Niedaleko mnie od ładnych paru lat funkcjonuje Ranczo Bielowicko.Wiedziałam o nim, ale nigdy nie było okazji i chęci go odwiedzić, do wczoraj... Wybraliśmy się w trójkę - ja, mąż i synek. Dziewczyny wolały zostać w domu przy laptopach. Może i dobrze, bo jak znam życie wyjazd ograniczałby się do wysłuchiwania ich kłótni.
Ranczo to nic innego jak dość spory obiekt, na którym można znaleźć sporo atrakcji ( wszystko za darmo), które zobaczycie na zdjęciach. Pewnie zastanawiacie się czemu za darmo? Bo oprócz mini zoo, placu zabaw, pięknych widoków i miasteczka kowbojskiego, można tam sobie urządzić imprezę okolicznościową, wesele, urodziny czy przejazd bryczką, oczywiście jeżeli ktoś chce. Są też sklepiki z pamiątkami, jedzeniem regionalnym czy piwem, ale to w niedzielę, więc nas ta przyjemność ominęła. Kiedy tak spacerowaliśmy, zaczęliśmy sobie planować, że w tym miejscu urządzimy synkowi Komunię Świętą, za cztery lata... Nie padły głośno słowa "jeżeli rak na to pozwoli...", ale oboje zamilkliśmy, bo te myśli pojawiły się same. Cholera jasna, czemu tak musi być? Ja nie chcę myśleć "jeżeli", ja chcę po prostu planować, nie zastanawiając się czy ojciec mojego dziecka dożyje jego Komunii.
Zaczniemy od mini zoo, które wcale nie jest takie małe. Mogliśmy zobaczyć kaczki, gęsi, świnie dzikie, jeżozwierza, jenoty, lisy, papugi, sowy, świnki morskie, pawie i wiele innych, których już nie pamiętam. W każdym razie mojemu dziecku najbardziej spodobała się ryjąca w błocie mała świnka. Nie wiem czemu akurat ona, ale pewnie dlatego, że synek też lubi zabawy w błocie.
Wszystkie boksy ze zwierzętami znajdują się w lesie, więc jest zielono i chłodno. Powiem Wam, że gdzie nie spojrzeliśmy, tam znaleźliśmy coś ciekawego, np. budki dla ptaków w kształcie aniołków...
... czy piękną wieżyczkę zbudowaną z kamieni i ustawioną w samym środku zatoczki, którą ze wszystkich stron otaczają płaczące wierzby, a po jej środku pływają różnego rodzaju kaczki wodne. Coś pięknego.
Znalazł się i plac zabaw. Pamiętacie te karuzele z przedszkola? Potem je wycofano, bo uznano je za niebezpieczne. Trzeba przyznać, że są ciężki, ale nie raz oberwałam taką w głowę i żyję do tej pory :)
Mąż na trampolinę wejść nie chciał, ale zjeżdżania sobie nie odmówił :). Za to hamowanie na końcu o mały włos nie przypłacił rozbitymi okularami. I w tym momencie pragnę napisać coś do tych, którzy twierdzą, że mąż nie może być chory skoro normalnie funkcjonuje, chodzi do pracy itp. Może być chory, i jest chory, bardzo, ale z rakiem mogą wygrać tylko Ci, którym uśmiech nie schodzi z twarzy i żyją normalnie i nie poddają się. Taki jest mój mąż, żyje, dopóki starczy mu sił.U nas w Polsce panuje przekonanie, że na prawdę chora jest osoba, która jest łysa po chemioterapii i waży niewiele więcej niż czterdzieści kilo. Nie Kochani, nie tylko te osoby są chore...
Skoro już mowa o ciężkich chorobach - odwiedziliśmy też cmentarz największych rozbójników z Dzikiego Zachodu :), a zaraz obok niego zobaczyliśmy trumnę i szubienicę.
Tutaj w środku odbywają się imprezy okolicznościowe i można wynająć pokój. Piękne miejsce.
I doszliśmy wreszcie do miasteczka. Tutaj znajduje się wszystko, co interesuje poszukiwaczy informacji o Dzikim Zachodzie. Mamy więzienie, Saloon, szeryfa, kolonialny sklepik, indiańskie tipi i... plastikowe rowerki dla dzieci. Te rowerki mojego synka tak zafascynowały, że obawiałam się powrotu do domu nocą.
Zawsze marzyłam o zdjęciu w takim czymś ;) Niestety pozowałam sama, bo synek zdjęć robić nie umie, więc w fotografa bawił się mąż.
Trzeba przyznać, że pomieszanie stuli z Dzikiego zachodu i współczesnego dodaje uroku temu miejscu. Na taki wyłożenie sufitu puszkami bym nie wpadła.
A tu synek w maleńkim drewnianym domku.
A w drodze powrotnej nazbieraliśmy sporo grzybów, co sprawiło frajdę dużemu Irkowi :).
I spotakiliśmy białego pawia, który opuścił swój wybieg i przyglądał nam się spokojnie.
Odjeżdżając, pożegnaliśmy pana z pistoletem i głodni, ale szczęśliwi oddaliliśmy się w kierunku McDonalds.
Chyba jednak tego przybytku nie będę odwiedzała z mężem, bo serce mi pękało na widok jego miny jedzącego sałatkę.
Ten dzień zaliczam do wyjątkowo udanych, mimo tego, że po powrocie od razu zasnęłam w fotelu (starość nie radość). Dziś także mieliśmy się tam wybrać, tym razem z aparatem fotograficznym,bo wczoraj w telefonie zabrakło mi miejsca na wszystko, co chciałam sfotografować, niestety ulewy, grady i burze skutecznie nam to udaremniły, ale jeszcze na pewno się tam wybierzemy, bo trzeba wykorzystać ten czas...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Cieszę się, że tu jesteś. Twoja obecność jest moją motywacją. Zapraszam.