środa, 1 marca 2017

RECENZJA MOJEJ WŁASNEJ KSIĘGI...




Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie jest bezwstydna, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje.

 

 

Życie daje nam radość, miłość, szczęście, ale również chorobę, ból i śmierć. Podobno jesteśmy kowalami swojego losu - bardzo przewrotne stwierdzenie, bo jak być kowalem, kiedy na naszej drodze staje rak

Wiecie jakie to uczucie kochać, tak mocno, że brakuje tchu? Wiecie jak to jest, kiedy czujecie, że za chwilę tego powietrza realnie zabraknie? Znacie ten ból straty, żalu do nie wiadomo kogo i bezsilność? Ja znam i pewnie część z Was również...

Ponad pięć lat temu zdiagnozowano u mojego męża raka nerki. Przeszedł dwie operacje i dwa cykle chemii. W czerwcu ubiegłego roku, na kolejnej wizycie u onkologa usłyszał wyrok - "nie mamy już dla Pana niczego, co NFZ refunduje, w sumie to już niczego nie mamy". Paradoks jest taki, że mąż wtedy wcale nie czuł się chory. Owszem, miał przerzuty do płuc, ale pracował, żył... i robi to do dziś.
Nie poddaliśmy się!!! Sięgnęłam po leczenie metodami naturalnymi. To była walka, o pieniądze, o nadzieję... o życie, Jego, moje i naszych dzieci. Dlaczego moje i dzieci? Bo bez niego nie będzie już nigdy słońca, bo bez niego nie będzie powietrza, bo bez niego...

 

Pomogło nam wiele osób, setki, tyle samo też zwróciło się o pomoc do mnie, z prośbą o radę i nakierowanie. Pomogłam i pomagam do dziś. Śpię po dwie  godziny na dobę, ale odpisuję, pocieszam, tłumaczę, z ludzkiego odruchu i z nadziei, że dobro wróci. Wiele zyskałam prowadząc tę walkę, poznałam niesamowite osoby, zdrowe i chore. Często uśmiech gości na mojej twarzy, jednak jeszcze częściej jest to grymas bólu i żalu. Przez te kilka miesięcy zyskałam przyjaźnie, a obcy ludzie, stali się dla mnie rodziną. Zyskałam też wiedzę, wydaje mi się, że dużą. Znam setki historii, słucham, porównuję i kalkuluję - z tego staram się wyciągać wnioski... Jednak wiele też straciłam... i nie mam tu na myśli pieniędzy... Jednak nie o stratach będę dziś pisać. 

Przez te kilka miesięcy z przerażeniem odkryłam, że świat chorych jest ogromny. Nie ma tu podziału na wiek, płeć czy wyznanie, rak dopada bez względu na przekonania. Jednak tych wszystkich ludzi łączy jedno - chcą żyć i walczą o to wszelkimi sposobami. Nie uwierzycie, ale Ci chorzy często mnie pocieszają, zamiast ja ich. To jest piękne. Jednak nie wszystkie historie kończą się szczęśliwie, o nie, a każdy taki koniec bardzo dużo mnie kosztuje. Dlatego tak ważne jest, aby się nie poddawać, bo dopóki się walczy, dopóty jest nadzieja. Poznałam wielu ludzi, jedni są na początku tej trudnej drogi i mają jeszcze światełko nadziei w oczach, jednak są też tacy, których światło już zgasło. Zawsze cieszyłam się z nowych umiejętności, tym razem nowa umiejętność mnie nie cieszy - nauczyłam się rozpoznawać po oczach, czyje światełko już gaśnie. To tak cholernie przykre, tak cholernie, że nie jestem w stanie ująć tego w odpowiednie słowa.


Nie chcę żeby to światełko zgasło w oczach mojego męża w chwili kiedy na nowo jaśnieje. Tak Kochani, powoli, bardzo powoli wyniki się poprawiają. Jednak żeby było lepiej potrzeba lekarstw i wyjazdu męża do kliniki w Niemczech... a co za tym idzie, potrzeba pieniędzy. Od czerwca prowadzę aukcje internetowe w grupie Ratujemy Irka - ostatnia szansa proszę, piszę, szukam. Założyłam dla męża konto na Zrzutka.pl gdzie ludzie o wielkich sercach wpłacają darowizny na leczenie męża, mamy też konto w fundacji. Tym sposobem udaje nam się zebrać na bieżące leczenie, jednak na wyjazd do niemieckiej kliniki nie dajemy rady zebrać. Trudno jest zebrać fundusze na mężczyznę, czasem myślę, że nawet na konia czy psa jest łatwiej... Wystąpiliśmy też w Interwencji na Polsacie, jednak to, mimo ogromnej nadziei nie przyniosło oczekiwanych wpłat, a jedynie kolejne telefony i wiadomości z prośbą o pomoc w leczeniu i dotarciu do lekarzy. Nie tak miało być...

 

Dlatego dziś proszę Was o pomoc. Jeżeli znacie kogoś w mediach, czy to redaktorów, czy sławne osoby, powiedzcie im o nas, żeby opowiedzieli naszą historię, udostępnili na swoich stronach. Jeżeli macie do podarowania jakieś rzeczy na nasze aukcje, proszę dajcie znać. Jeżeli możecie wpłacić, chociażby drobną kwotę - wpłaćcie, mimo, że mój mąż nie jest dzieckiem, matką, kobietą czy psem...

Mam również ogromną prośbę do koleżanek i kolegów blogerów - poświęćcie nam chociażby pół strony Waszych blogów. Blogosfera ma wielką moc, tak samo jak Wasze słowa, które potrafią poruszyć serca. Kochani, bez Was nie damy rady i wszystko, co do tej pory udało mi się osiągnąć straci sens i wróci do punktu wyjścia. Wiem, że są w Was ogromne pokłady dobra, już nie raz to udowodniliście, ale trzeba zadziałać raz jeszcze, sto razy mocniej. Trzeba uruchomić kontakty, trzeba dać mojemu mężowi życie...i pozwolić mu ziścić największe marzenie - zaprowadzić córki do ołtarza i zobaczyć jak synek idzie do Pierwszej Komunii Św.

PROSZĘ...


PAY PAL: ireneuszpalinker@onet.eu. 
Można tez przekazać 1% podatku Fundacja Pomocy Osobom Niepełnosprawnym „Słoneczko”
Numer KRS 0000186434 Cel szczegółowy: Ireneusz Palinker - 484/P lub darowiznę przez fundację Słoneczko
89 8944 0003 0000 2088 2000 0010 z dopiskiem "darowizna- Ireneusz Palinker 484/P"

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Cieszę się, że tu jesteś. Twoja obecność jest moją motywacją. Zapraszam.

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka